Zaczęło się niewinnie.
Na godzinę
14-tą miałem dziś umówioną wizytę z dzieckiem u lekarza w poradni przy
ul. Dzielnej w Warszawie. W niewielkich - ale zawsze - korkach
dojechaliśmy tam minutę przed 14-tą, zaparkowałem samochód między innymi
pojazdami i biegusiem do poradni. Pani doktor troszkę się spóźniła więc
zamiast wyjść o 14.30, wyszliśmy dokładnie o 14.48.
- A teraz
pojedziemy odebrać komputer z serwisu - rzuciłem do syna... po czym
omiatając ulicę wzrokiem stwierdziłem, że mój samochód "amba wsysła".
Pierwsza myśl: Ja pierdolę! Zajebali mi auto!
Jeszcze
raz przyjrzałem się ulicy, i dopiero teraz stwierdziłem obecność
bezsensownie umieszczonego znaku zakazu postoju (lub zatrzymywania się -
nie pamiętam dokładnie) z tabliczką uzupełniającą obrazującą holownik
(hienę).
Było dość ciepło, nie mniej jednak piździło troszeczkę.
Ja w tiszercie, syn w lekkiej bluzie i po zapaleniu płuc. Trzeba szybko
coś organizować, bo ja umarznę jak kutas żołnierza wehrmahtu pod Stalingradem, a syn przecież nie może biegać tak
ubrany na wietrze bo mi się minuta osiem rozchoruje.